Suma wszystkich strachów

Pamiętacie te beztroskie czasy, kiedy największym zmartwieniem był fakt, że dobranocka była cienka jak tyłek węża albo mama nie zrzuciła z balkonu złotówki na maczugi? Pamiętam i ja, fajnie było. Radość przychodziła łatwiej, smutki jakieś takie bardziej błahe (chociaż dla pięcioletniej wersji siebie samego były problemami na miarę spłacania kredytu przez trzydzieści lat). Przerażały nas trochę inne rzeczy (chociaż niektórzy dalej utrzymują, że Buki by nie chcieli spotkać w ciemnej ulicy). Nie ominęło mnie to. Był taki jeden, okropny jegomość, na widok którego piekło zamarzało, a krew zmieniała stan skupienia.

Gizmo.

W każdej postaci. I to nie ten straszny brzydki gremlin, tylko ten puchaty pucipuci słodziak, ale podskórnie wiedziałam, że jego wzrok mówi "wpierdolę twoją duszę". Za każdym razem jak wchodziłam pierwszy raz do pokoju koleżanek to rozglądałam się, czy gdzieś takowego nie mają (a że w najntisach co drugie dziecko trzymało w chacie podobną potworę to znacznie pomnażało szansę na niechciane spotkanie). Jak był, wyznaczałam sobie taką niewidzialną linię w pokoju i jej nie przekraczałam. Totalnie wstydziłam się wytłumaczyć, że boję się kriperskiego miśka. I tak sobie siedziałam jak ostatni przegryw na stołeczku w kącie, żeby tylko nie widzieć nawet rąbka ucha biało-brązowej poczwary. A duże je miał skurwysyn.

Komentarze

Popularne posty